Perspektywy
Perspektywy
Już bardzo, bardzo długo zbierałam się, żeby napisać o perspektywie,
a może raczej perspektywach.
A zainspirowała mnie do tego moja podróż do
Iwano-Frankowska, gdzie miałam spotkania autorskie na festiwalu literackim.
Proponowano mi samolot – z przesiadką w Kijowie. Albo samolot do Lwowa, a potem
pociąg. Ale ja, jak to zwykle, musiałam mieć lepszy pomysł. Przecież jest
bezpośredni autobus z Warszawy! Zaledwie 13 godzin, nocą, a w nocy potrafię
spać w każdym miejscu, nawet w autobusie. W tamtą stronę wszystko poszło
gładko, opóźnienie – zaledwie godzina. Za to powrót… Nie przyszło mi do głowy,
że koniec majowego weekendu może być trudny. Dwunasta w nocy, leje, światła,
chyba jesteśmy przed granicą. Autokar staje, kierowca mówi, że ‘można zakurić’,
jakoś tak dziwnie daleko od tej granicy stoimy, a przed nami dziwnie dużo
innych autokarów. Siedzę z wielkim Ukraińcem, innych miejsc nie było,
napakowani jesteśmy jak śledzie w puszce. „Jak pan myśli, ile to może potrwać?”
– pytam go uprzejmie, bo już intuicja mi mówi, że tak gładko nie pójdzie. „Dwanaście
godzin” – odpowiada, po polsku. „Jest dwanaście autokarów, więc dwanaście
godzin”.
Dwanaście godzin. Nie, nie mogę w to uwierzyć. To koszmar,
to koniec świata. Mam pół butelki wody i nic do jedzenia. Przez chwilę szlocham
w poduszkę, potem biorę się w garść, ktoś daje mi bułkę, kto inny drobne na
kawę trzy w jednym, na toaletę jeszcze mam. Próbuję spać, czytać, do Warszawy
dojeżdżam nie po trzynastu, ale dwudziestu czterech godzinach.
Jest maj, spotkań autorskich od groma, ale po raz pierwszy
podróże w ogóle mnie nie męczą. Sześciogodzinna podróż z Rzeszowa do Warszawy,
rzeźnią bez klimy, z opóźnieniem, bez Warsa? Phi! Co to takiego! Niewygodne,
trzęsące pekaesy, skajowe siedzenia, do których przyklejają mi się uda, opóźnienia,
opóźnienia, stracone połączenia, phi!
Wszystkie podróże wydają mi się teraz błahe.
Zastanawiam się, jak wykorzystać to doświadczenie. Co
zrobić, żeby tę lekkość, którą poczułam w opóźnionym pociągu-rzeźni poczuć też
w życiu zawodowym, gdzie męka każdego tygodnia przy biurku staje się coraz
bardziej nieznośna? Próbuję.
Biorę jeden projekt, drugi, trzeci i powili zaczynam
przypominać zombie. Weekendy zlewają się z dniami powszednimi. Nie mam czasu
iść na aerobik, ani spotkać się z nikim. I rzeczywiście, kiedy to wszystko się
kończy, przez jakiś czas czuję się szczęśliwa, że mam wolną sobotę, a pracując
zwykłe osiem godzin czuję się jak na wakacjach. Ale może szczęśliwa to jednak
zbyt duże słowo. Próbuję więc systemu „co drugi dzień”. Polega on na tym, że
dwa-trzy dni w tygodni, na przykład poniedziałek i czwartek, pracuję po 12-14
godzin. Wstaję i wiem, że zostanę przy biurku aż do zaśnięcia. A w pozostałe
pozwalam sobie na przyjemności. Kino w ciągu dnia, długi spacer, spotkanie na
lunch z dawno niewidzianą znajomą, rundka po second-handach. To też działa. I
taki system na pewno przynosi więcej zadowolenia niż te codzienne osiem godzin,
ta okropna rutyna. Daje większe poczucie wolności. I siedząc o 22 nad korektą
myślę: Spoko, jest ciężko, ale jutro idę na Pavarottiego. Na godzinę 13.30!
Mogę sobie na to pozwolić! Tylko czy to jest szczęście? Przypomina raczej
sytuację, kiedy ciężko chory człowiek czasem czuje się trochę lepiej. Nie tego
chciałam od życia. Nie chciałam „jakoś znosić tej podróży i czekać aż się
skończy”. Chciałam tę podróż lubić a może nawet kochać.
Od jakiegoś czasu noszę się z myślą, żeby przynajmniej przez
jakiś czas spróbować utrzymać się tylko z pisania. Dawno mogłabym to zrobić,
gdyby nie kredyt i inne stałe wydatki. Co miesiąc 5000 stałych wydatków, bez
jedzenia! Dużo, cholera, bardzo dużo! Ale w myślach powstaje plan. Zaoszczędzić
na dwa miesiące. I spróbować choć kilka miesięcy, choćby cztery miesiące
powiedzmy tylko pisać. Zobaczyć, jak mi pójdzie. Bo innego życia przecież nie
będzie. Rzucam się w wir pracy, z perspektywą, że pracuję na choćby kilka
miesięcy prawdziwej wolności. Pracuję najlepiej, najdłużej jak umiem, nawet
zaczynam się bardziej cieszyć pracą, która do czegoś mnie prowadzi. Nie
zarabiam tylko, żeby przejeść i żeby się ubrać, zarabiam na kilka miesięcy
wolności.
Niedługo nadejdzie upragniona wolność, wolność do pisania. Ta
perspektywa pozwala pracować bez zająknięcia. I bez narzekania.
Z biura dzwonią proponując projekty, a ja uprzejmie
wyjaśniam, że może od stycznia, może od lutego (cały czas mając nadzieję, że
może nie, że może dam radę). Biorę więcej spotkań autorskich, bo przecież będę
miała czas. Zaczynam pisać nową książkę, zaraz będę miała czas, żeby ją
dokończyć, ta perspektywa daje mi niezłego kopa. I myślę, że jeśli do stycznia
zbiednieję, że jeśli będę musiała jednak wziąć jakieś redaktorskie prace, to
zrobię to ze świadomością, że może można tak żyć. Że jeśli tym razem dałam radę
mieć te kilka miesięcy luzu, to następnym razem też dam. I to też jest
perspektywa.
Jeden z moich profesorów na anglistyce spędzał połowę roku
(wiosnę i lato) w Polsce, a drugą połowę (jesień i zimę) w Kaliforni, jako
profesor goszczący. Ale się urządził! – myślałam z zazdrością. Znajomi przeszli
na emeryturę i kupili kamper. Teraz zimne miesiące spędzają w Hiszpanii. Ale
się urządzili!
Nie ma co zazdrościć, trzeba sobie urządzać.
Trzymajcie za mnie kciuki.
Joanno, no to trzymam kciuki!
ReplyDelete