Pean kawiarniany

 

Pean kawiarniany

 


17 września

 

Często piszę w kawiarniach. Są może nie moim drugim domem, ale na pewno moim biurem. Wychodzenie z domu jest ważne i to nie tylko dlatego, że w mieszkaniu naprzeciwko trwa remont łazienki, poniedziałek zawsze zaczyna się od przyjazdu śmieciarki, a z działek od rana dobywa się dziwne buczenie, jakby jakiś wielki odkurzacz wciągał pierwsze jesienne liście.

Od lat pisałam w Krawcu na Siennickiej i mam ogromny sentyment do tego miejsca, bo jest przede wszystkim przytulne i swojskie. Uwielbiam ten duży stół pod oknem, gdzie można rozłożyć nie tylko laptopa, ale wszystkie papiery, i świetnie mieści się duża latte oraz – koniecznie – drożdżówka, z której Krawiec słynie. Ostatnio Kamionek doczekał się nowej kawiarni: to Waszyngton, do którego mogę iść w kapciach. Właściciel ten sam (i drożdżówki), ale wystrój i klimat zupełnie inny. Kawiarnia nie jest taka przytulaśna, ale jej zaletą jest ogródek, gdzie można pracować, kiedy jest ciepło. Co prawda z zapachem ‘szybkiego przelewu brazylia’ mieszają się zgniłe aromaty z pobliskiego śmietnika, ale i tak powoli zaczynam traktować tę knajpkę jako swoją. Alternatywą bywała też Green Nero na Francuskiej – lubię tę sieciówkę za ładny wystrój, fotele każdy z innej parafii i dobre zestawy (kawa + kanapka). Waszyngton wydaje mi się stosunkowo drogi – przelew co prawda za dychę, ale już śniadanie kilkanaście, a nawet ponad dwadzieścia złotych, więc raczej zostaję przy kawce i ewentualnie najlepszej w Warszawie jagodziance (za osiem). W urodziny dostałam taką za darmo, co było naprawdę miłe. Ale powiem wam szczerze, że mój hit z ostatnich dni to Mozaika na Puławskiej.

Poszłyśmy tam w zeszły czwartek z Julcią, po jej obronie, żeby uczcić ją dobrym śniadaniem i okazało się, że z okazji sześćdziesięciolecia Mozaiki śniadania są po pięć zeta. Do tego można dobrać kawę (za siedem) albo na przykład smoothie z mango (za dziesięć). We wtorek poszliśmy tam z Piotrusiem na kolację, karta była bardzo interesująca, bo i mięsa i krewetki, i bakłażany na różne sposoby, i wino 40PLN za butelkę, co w Warszawie jest naprawdę dobrą ceną. A ponieważ spaliśmy na Mokotowie, postanowiłam przyjść następnego dnia na śniadanie i popracować.

Usiadłam w ogródku (bo upał). Zamówiłam śniadanie – humus, dwa sadzone jajka, warzywa, sos z mango, pita, pycha (za pięć zeta). Wspomniane smoothie z mango, płatków owsianych i mleka. Dostałam gratis całą karafkę wody z miętą. Byłam zestresowana, bo zamówiono u mnie nagle opowiadanie do antologii z bardzo krótkim terminem. Pisałam. Kiedy zobaczyłam, że komp odmawia, pozostało siedem procent, zapytałam, czy jest jakieś miejsce w środku z kontaktem. Mozaika ma tę zaletę, że jest naprawdę duża, miejsc było zatrzęsienie, a kelner w dodatku wszystko mi przeniósł. I wciąż się uśmiechał. Usiadłam w kąciku i pomyślałam, że chyba zostanę dłużej, bo było tam bardzo komfortowo, idealnie do pracy. Zamówiłam kawę, dostałam drugą karafkę wody. Pisałam. Po godzinie mój ulubiony kelner przyniósł mi herbatkę turecką i dwa kawałki torcika pischinger z masą karmelową, żeby ‘nie opadł mi poziom cukru’. I jeszcze jedną karafkę wody. Pisałam. Zrobiła się trzynasta trzydzieści i zobaczyłam ze zdziwieniem, że świat dookoła się zmienia, bo pojawiają się nowi klienci, którzy jedzą lunch. Zaburczało mi w brzuchu. Zjadłam kalafiorową i ravioli z ricottą i sosem grzybowym. Do tego był deser – krem orzechowy z biszkoptem, i turecka herbatka. Kiedy pochłonęłam mój deser, dostałam drugi😊 I jeszcze jedną herbatkę i jeszcze jedną karafkę wody. Pisałam. Skończyłam całe opowiadanie. Dostałam jeszcze jedną karafkę wody. Była szesnasta. W ten sposób spędziłam sześć godzin w Mozaice. Wyszłam stamtąd uskrzydlona, choć ciężka jak bąk (bo oprócz tego, co zjadłam, naliczyłam pięć karafek wody), uboższa o zaledwie czterdzieści cztery złote. Oczywiście zostawiłam dobry napiwek i obiecałam przemiłemu kelnerowi książkę z autografem. Polecam wam wspaniałą mozaikę o każdej porze dnia i nocy! szkoda, że tak daleko, bo pewnie bym tam siedziała codziennie!

Comments

Popular posts from this blog

CHCENIE SIĘ

Wielkie upodlenie albo katharsis

Czego nauczyła mnie Pina