Syndrom krótkich wakacji


Syndrom krótkich wakacji

Tygodniowe wakacje na jednej z greckich wysp. Znacie to. Pierwszy dzień właściwie się nie liczy, człowiek umordowany, bo i lot był opóźniony, i transfer zajął więcej czasu niż miał, i w pokoju brakowało jednego łóżka, i okazało się, że brak bankomatu, a więc i gotówki skutecznie wstrzymał dopływ wina do kolacji. Pierwszy dzień się nie liczył. Drugi też nie, bo trzeba było obczaić, gdzie na plażę lepiej, gdzie gorzej, zająć leżak na basenie, wypróbować okoliczne bary. Właściwie nikt jeszcze nie odpoczął. A jeśli co pewien czas jakieś dziecko prosiło: chodźmy na lody! chodźmy na trampolinę! kupmy dinozaura do pływania!, to się mówiło: nie dzisiaj, jutro. Jutro pojedziemy, kupimy, zrobimy, przecież rozkręcamy się dopiero, a ty byś chciała wszystko od razu. Ktoś nieśmiało proponował, żeby może pojechać gdzieś, coś zobaczyć, ale mówiliśmy, że może nie dzisiaj, tak i dzisiaj i przez następne trzy dni. Potem próbowaliśmy, ale nie zawsze się nam chciało, w końcu pogoda była piękna i wydawało nam się, że to dane na zawsze. No, ostatnie dwa dni to już zaczęliśmy się sprężać i tak nas to zdenerwowało, że aż przestaliśmy odpoczywać. A kiedy został ten dzień ostatni, w popłochu próbowaliśmy wynająć samochód, objechać wyspę, odwiedzić ruiny, muzeum i koniecznie ten mały kościółek, który widzieliśmy już dnia pierwszego, kupić dinozaura i jeszcze koniecznie spróbować retsiny: a potem okazało się, że muzeum nieczynne, takich dinozaurów już nie ma, są tylko delfiny, a delfina dziecko nie chce, zresztą, czy to się opłaca, dzień przed powrotem? Dotarcie do kościółka zajęło pół dnia, autobus nie jeździł, a retsinę też wykupili. I nie wiadomo jak i kiedy, znowu byliśmy w samolocie. Wstrząśnięci że to już.

Coś mi to przypomina.

Tak by się jeszcze pożyło – wzdychał mój cudowny dziadek na szpitalnym łóżku. Coś jeszcze zobaczyło. Jeszcze z wami pobyło. W ostatni dzień tygodniowych wakacji nagle zabrakło czasu na cokolwiek.

Oczywiście metafora wakacji zdaje się do życia nie przystawać, ale tylko pozornie. Bo przecież w życiu, jak na wakacjach, też chcemy wszystkiego. Sukcesu, dobrobytu, miłości, rozrywki, podróży, doznań. I gdyby nasze życie podzielić na odcinki powiedzmy dziesięcioletnie, to jest to taki tydzień powiedzmy. Wyłączając dzieciństwo, gdzie niespecjalną mamy decyzyjność, zostaje nam siedem takich kawałków. Od dwudziestki, do dziewięćdziesiątki. Optymistycznie.

I jak na wakacjach. Odkładamy, przesuwamy, no, po czterdziestce czy pięćdziesiątce to już trochę zaczynamy się denerwować, ale próbujemy, czasem najlepsze zostawiając na koniec. A potem już nie ma czasu.

A przecież każdy dzień jest tak samo długi. Każdy tydzień. Miesiąc. Rok. I każdy ma taką samą wagę.

Trwa tyle samo.

Piszę na tym blogu o tym, jak łatwiej układać sobie pracę, o paczkach i zaangażowaniu, o wykrzesaniu z siebie energii potrzebnej do pracy, o skuteczności. I ktoś mi zarzucił, że może za mało wierzę w potęgę zmiany, że praca to nie żona, można ją zmieniać a nawet trzeba. I o tym jest ten post. Dedykuję go mojej przyjaciółce M., która bardzo się męczy w tym co robi, ale nie wie, jak to zmienić. Dedykuję go sobie, bo też nie wiem, jak to zrobić, żeby móc tylko pisać. Jeszcze tego nie wymyśliłam. Tylko, czasem, ten nagły przestrach. A więc już tu jestem? I nadal gnam jak chomik w kołowrotku? Dedykuję wszystkim tym, którzy patrząc teraz na burosłoneczny marzec nagle zapytują siebie w tym lęku: zaraz, to zima już się skończyła? A przecież mieliśmy jechać na biegówki jeszcze.
 
W grudniu zrobiłam sobie przerwę od pisania. Byłam zmęczona. W zeszłym roku w sumie napisałam trzy grubsze książki i jeszcze kilka mniejszych rzeczy, wiersze, namalowałam kilkanaście obrazów, cały czas oprócz tego pracując, urodziła mi się przecież wnuczka i nawet dyplom z arteterapii obroniłam w międzyczasie. Miesiąc bez pisania miał mi dobrze zrobić. Tylko, że z miesiąca zrobiły się już trzy i pół. Jest dwunasty marca, a ja nadal nie napisałam ani zdania.

Myślę o tym tygodniu. Następnych dwóch. Następnym miesiącu i staram się nie przesuwać dni w palcach jak paciorków na liczydle. Staram się spostrzec wagę tego czasu tak jakby to był już czas ostatni. Do tego potrzeba dużo uważności.

Potrzeba zadania sobie jednego pytania. Czego najbardziej będziemy żałować, że właśnie tego zabrakło? Że tego nie zrobiliśmy?

Czy ruin czy retsiny?
Czy że nie odwiedziliśmy Rzymu?
Czy że nie napisaliśmy powieści?
Czy że za mało czasu spędzaliśmy z przyjaciółmi?
Czy że nie rozkręciliśmy jednak tego biznesu, który przecież przez lata mieliśmy w głowie?

Raz w życiu to mi się udało. Raz w życiu podjęłam właściwą decyzję. Mocną decyzję. Rzucam doktorat, piszę książkę. Ten jeden raz.

I teraz znowu czekam na takie decyzje. Na własną odwagę. Śmiałość i energię. Trzymajcie kciuki.


Comments

Popular posts from this blog

CHCENIE SIĘ

Wielkie upodlenie albo katharsis

Czego nauczyła mnie Pina