Wielkie upodlenie albo katharsis
(Ilustracja: prettysleepy1, Pixabay)
Bardzo dużo w tym roku
zastanawiałam się nad sensem świąt. Nie zrozumcie mnie źle – nie chcę obrażać niczyich
uczuć religijnych ani tradycji. Sens świąt jako celebracja narodzin dzieciątka i
więzi rodzinnych jest dla mnie oczywisty. Jednak gdy już w listopadzie słyszę o
dzwoneczkach sań i czerwononosym reniferze, a od wydawcy, że ostatnim terminem
na wydanie książki jest październik, bo potem to już tylko świąteczne, zaczynam
myśleć, że coś w tym wszystkim jest nie tak. Ja nawet lubię święta, ale… Dlaczego
już na początku grudnia najchętniej bym wsiadła w pierwszy samolot do Bajabongo?
Po pierwsze – monotematoza.
Jako osobę o wielu zainteresowaniach, lubiącą zmiany, wciąż nowe bodźce i mieć
wybór, która umiera, gdy ma jedną herbatę do picia czy jedną książkę do
czytania i właściwie jest monogamiczna tylko w związku, przeraża mnie ten czas
grudniowy, gdy wszyscy mówią o jednym. Gdzie spędzacie święta, co kupiłaś dla
Edzia, kto w tym roku zrobi rybę, która nie widziała Grecji i czy choinka w
doniczce czy nie. W połączeniu z rypiącym łeb Last Christmas w radiu to
dla mnie nie do wytrzymania.
Po drugie – czas. Po
intensywnie wyjazdowym październiku i listopadzie, naprawdę chciałabym wreszcie
usiąść do pracy nad książką, ale się nie da. Nie da się, bo codziennie jest śledzik,
gala, aukcja, wigilia przyjacielska, spotkanko przedświąteczne w małym gronie,
nagrywanie kolędy. Na te spotkanka należy coś przygotować: sałatkę z buraczka i
matjasa, obrazek na szczytny cel, miniprezencik dla koleżanki, tekścik,
wierszyk, świąteczne piosenki do zagrania. Należy się też świątecznie umalować
i przyodziać, a wszystkie te imprezki są o siedemnastej lub osiemnastej, co
oznacza, że właściwie o trzeciej trzeba zacząć się zbierać, czyli po obiedzie,
a że rano robiło się raczej te sałatki czy prześpiewywało te piosenki, dzień spisany
jest na pisarskie straty. I wszystko byłoby w porządku gdyby taki dzień był
jeden, czy dwa. Ale właściwie taki jest cały grudzień. Szczególnie, że w te
dni, gdy akurat jest wolne, trzeba przecież się zająć wymyślaniem prezentów.
Trochę pisałam. Głównie wtedy,
gdy obudziłam się o piątej rano i nie mogłam spać, oczywiście z nerwów, że nie
mogę pracować.
Po trzecie – ambicja. Myślę,
że wszystko byłoby dobrze, albo przynajmniej trochę lepiej, gdyby nie ambicja.
Zupełnie nie rozumiem, czemu nie ma jej na liście dziesięciu grzechów głównych.
To ona każe ci wyciskać dwa kilo na cytrynówkę, bo przecież zawsze ją robiłaś,
do trzeciej w nocy malować anioły albo zamawiać kalendarze na EmpikFoto, uczyć
się nowej kolędy jakby nie wystarczyło, że umiesz zaśpiewać dziesięć starych, jechać
na drugi koniec miasta po najlepsze pierogi (albo, Boże broń, lepić je
własnoręcznie). Jest moim grzechem, choć i tak udało mi się w tym roku trochę
odpuścić i na przykład nie upiec keksa.
Po czwarte – kasa. Chodzi
u mnie po rodzinie taki żart. Gdy już ustawimy pod choinką prezenty, moje córki
mówią: „No, mama mówiła przecież, że w tym roku będą skromne święta.” No bo ja
nie potrafię skromnie. Nie potrafię kupić jednego prezentu. Nie potrafię
pożałować kasy, nawet jeśli to kasa wirtualna ze zdebetowanej już i tak karty
kredytowej. Zresztą, mam dziwne odczucie, że to nie tylko prezenty, ale te
różne drobne rzeczy człowieka też kompletnie drenują: te parafernalia, gwiazdeczki
nowe i foremki, ściereczki z Dziadkiem do orzechów i goździki do grzańca,
świąteczne świeczki i herbatki, złote farbki do malowania aniołków, torebki i
papiery prezentowe, ozdobne buteleczki do nalewek, Ubery, którymi wraca się ze
świątecznych imprez. Święta ogołacają z kasy. I człowiek dobrze wie, że spoko
by starczyło na bilet do Bajabongo i tydzień all inclusive, więc jak patrzy na
stan konta, to go trochę trąca.
Po piąte – obżarstwo i opilstwo.
Nie pamiętam już, kiedy jadłam normalny obiad. Bo przecież i tak po popołudniu
śledzik, więc nie opłaca się nic jeść, zresztą podjadało się z garnków, więc
człowiek jakiś taki niezbyt głodny, a może męczy niestrawność z dnia poprzedniego,
bo żołądek słabo znosi te wszystkie przystawki, majonezy z kapką warzyw,
minikanapeczki z pastą bakłażanową z pierzynką chrzanu i żurawinowe brûlée.
W grudniu zaczyna się wielkie żarcie i picie, kulminacją jest wigilia, po
której można się już tylko czołgać. A może byśmy tak zjedli po prostu
jajecznicę? Na samym maśle? Boże…
Jaki jest więc nie religijny, lecz
socjologiczny sens świąt? Dlaczego musimy tak cierpieć?
Rozumiem, czym święta były kiedyś:
popostnym czasem obfitości, wreszcie napełnionym brzuszkiem, zastawionym
stołem, na który się czekało. Światełkiem rozświetlającym grudniowy mrok.
Pomagały znosić najgorszą porę roku, postrzegane były jako czas odpoczynku,
który wreszcie można było spędzić z rodziną. Oczywiście nigdy nie było tak, że
wszyscy odpoczywali, bo przecież ktoś pichcił te dania, jednak gdy się już nagotowało,
wreszcie można było usiąść i to z Bożym błogosławieństwem.
Jednak po co są święta w obecnych
czasach? Rozświetleniem grudniowego mroku na pewno, szczególnie, że śnieg
rzadko nam już czas najkrótszych dni rozświetla. Miały być czasem z rodziną, a często
to drogocenne minuty ze znienawidzonym szefem na wigilii pracowniczej, gdy
mielibyśmy ochotę wydłubać mu oczy jak rodzynki z sernika. A rodzina… Moja jest
wspaniała, mam szczęście. Ale nie każdy je ma. Czasem odpoczynku? Nie zauważyłam.
To czas antyodpoczynku i żeby go przetrwać, trzeba brać podwójną ilość
suplementów. A co do pełnego brzuszka i obfitości… W czasach nadmiaru, gdy i tak kupujemy, jemy i
pijemy za dużo, święta zdają się ostatecznym przekroczeniem granic.
Ktoś, kto odwiedził Złote Tarasy
kilka dni przed wigilią zapewne zrozumie, co mam na myśli. Tabuny ludzi
wyrywające sobie w obłędzie ostatnie rolki papieru do pakowania i kolejka do
kasy jak za PRLu. Ktoś, kto pakował ze mną prezenty, ktoś kto wynosił
niezjedzone dania, których nawet zamrozić się już nie dało, bo zamrażarka
pełna, ktoś, kogo jak mnie budziła w nocy niestrawność, albo rano kac, kto
obiecywał sobie, że już nigdy, po co tyle, następnym razem to na pewno… Ktoś,
kto w lęku, jak ja, otwierał aplikację banku, albo już jej nawet nie otwierał,
tylko modlił się, że karta jeszcze zadziała. Ktoś kto podarował chłopakowi
bardzo drogą podstawkę pod aj-coś-tam, tyle, że w torebce z wypisanym ręką byłego
własnym imieniem, albo pomylił prezenty i dał cioci tę podstawkę, a chłopakowi
komplet kokosowych kul do kąpieli, a i tak cieszył się, że połowy prezentów nie
zgubił, bo dawno zgubił już głowę.
Ktoś, kto też tak miał, zapewne
zrozumie.
Jednak nikomu nic nie powie.
Przyznać się, że święta nas męczą to tak jak przyznać się, że męczy nas opieka
nad dziećmi. Tego się nie robi. Ma być słociutko, jak powiedziałaby moja wnuczka,
którą bardzo kocham i pociesza mnie tylko jej spojrzenie na ustrojoną choinkę.
Myślę sobie, że obecnie święta to
ostateczne upodlenie, finisz, zamknięcie roku, które pokazuje wszystkie nasze
słabe strony, nasze, ale i tego świata, w którym nie potrafimy się powstrzymać
i chcemy więcej i więcej, dekoracji, prezentów, jedzenia, spotkań, życzeń,
telefonów, a w końcu, biednym chomiczkom w kołowrotkach ustrojonych pachnącą
jedliną, stają te małe serduszka, i zaczynamy wyć do księżyca, choć jesteśmy
chomiczkami tylko, a nie wilkami, a teraz to nie ma co wyć, trzeba pozmywać, no
i już zaplanować sylwestrowe przekąski, w końcu najważniejsze jest dobre
planowanie, na przykład śliwki w boczku można przygotować wcześniej, a w ten
jedyny wieczór w roku tylko zapiec.
Wchodzimy w Nowy Rok zmęczeni, a
właściwie wyczerpani. Mamy odciski od chodzenia po sklepach, nerwy w strzępach bo
kurier nie dojechał na czas, katar żołądka i zmarnowaną wątrobę. Do tego mnóstwo
nie załatwionych ważnych spraw, bo gdy trzeba było złożyć pismo do ZUS,
gotowaliśmy bigos, a w międzyczasie nic się jakoś nie napisało. Na koncie wieje
pustką i już zastanawiamy się, od kogo pożyczyć. Wujek się obraził, bo
nieopatrznie zaczęliśmy z nim rozmawiać o polityce, a mama, bo niedostatecznie
pochwaliliśmy jej makowiec, właściwie to nikt nas nie lubi i nie kocha, a nawet
nie chce dać nam chwili spokoju. I po co to wszystko było?
Właśnie. Po to. Ostatecznie upodleni,
doświadczyliśmy katharsis. Znaleźliśmy się na dnie, żeby odbić się do góry. Zacząć
jeść normalnie, żyć oszczędnie i tyle nie żreć. Spotykać się tylko z ludźmi, na
których naprawdę nam zależy i wreszcie planować czas. Och! Jaki piękny to
powrót do normalności!
Są ludzie, którzy po świętach już
planują następne. Kupują dekoracje z wyprzedaży i tworzą listy prezentów w
styczniu. Ja podziękuję. Oczyszczona, chętnie zaplanuję całe bezświąteczne
jedenaście miesięcy. Życzę Wam pięknego i normalnego nowego roku!
Comments
Post a Comment