Ile to zajmie?


Ile to zajmie?
Przyśniło mi się, że to o tym teraz muszę napisać, więc piszę. A co mi się przyśniło? Albo przypomniało? Taka scena z przeszłości.
Julcia, lat około 17, która maluje sobie oczy jedną ręką, a drugą usta. I mówi: Boże, mamo, sprawdź czy ciasto się nie przypala, bo coś śmierdzi.
- Ciasto?
- No, muszę zanieść na zbiórkę. A teraz jeszcze muszę zjeść, pojechać po stroje na Woronicza i do druha jeszcze potem… No a na próbie muszę być o 16.
- Ale jest 14 – mówię.
- To się nie zdąży? – podnosi na mnie jedno umalowane oko.
Nie zdąży, za cholerę. Przecież sama podróż na Woronicza w dwie strony to dwie godziny.
Jak w szkole
Julcia zawsze miała specyficzne podejście do czasu, ale kto nie miał. Bo i kto miał nas tego nauczyć? Człowiek cokolwiek zaczynał z tego rozumieć po dwudziestce. Albo po trzydziestce. Albo nigdy. W szkole wszystko mieliśmy poukładane w lekcje. Było wiadomo, że jest siedem lekcji, każda po czterdzieści pięć minut. Potem było wiadomo, że robi się różne rzeczy, ile się zdoła. Zapytaj czternastolatka ile zajmie mu napisanie eseju. Ile zajmie mu nauczenie się o układzie pokarmowym żaby. Nie będzie miał pojęcia. To tak nie działa.
Moja młodsza córka powiedziała mi dzisiaj, że ona nie wierzy w moją metodę paczek. Bo ona tak nie robi. Bo jak ma trzy godziny i trzy klasówki następnego dnia to uczy się po godzinie do każdej, bo to najbardziej się opłaca, może wtedy każdą jakoś zaliczy. To zrozumiałe, też bym tak robiła. Ale w dorosłym życiu nagle musimy umieć oszacować, planować różne rzeczy w czasie. I jesteśmy zagubieni jak w puszczy bez GPSa. No bo skąd mamy na Boga wiedzieć ile czasu zajmują różne rzeczy?
Dlatego wiele osób nadal czuje się jak w szkole. W szkole kazali siedzieć, w biurze też trzeba siedzieć. Nawet godziny podobne. Coś każą robić, to się robi. Trochę tego, trochę tamtego. Czyli tak: pierwsze pół dnia zajmę się tym, potem obiad, potem zajmę się tamtym. Jakby to nadal były lekcje.
Tylko to ciągłe poczucie, że zawalamy, że nic nie jest zrobione, albo wszystko częściowo. Bo jesteśmy jak nastolatki. Idziemy do pracy na osiem godzin, a nie, żeby zrobić konkretne rzeczy. Jasne, można tak, ale wielkich sukcesów z tego nie będzie.
Szacowanie
Żeby nauczyć się metody paczek (jeśli nadal uważacie, że może ona przynieść coś dobrego), trzeba się nauczyć oceniania wszystkiego za pomocą czasu. Ale zawsze wychodzimy od zadania, a nie od czasu. Czyli nie: „Teraz będę godzinę grać na pianinie”, ale „Teraz nauczę się Knock, knock…itd.’. Uważam, że zajmie mi to godzinę, półtorej, dwie. Szacuję. I patrzę, czy działa. A potem to staje się naturalne.
Bo w paczkach ważne jest też to, żeby szacować, ale aż tak się do tych szacunków nie przywiązywać. Jednym słowem: upływ czasu jest mniej ważny niż zadanie. Czasem trzeba dać więcej czasu, to normalne. Jeśli szacujemy czas potrzebny na daną ‘paczkę’, lepiej trochę dodać, żeby był zapas. W końcu jemy, sikamy, patrzymy w okno…

Duże rzeczy
Ula napisała, że najgorsze są te duże rzeczy. I że jeśli potrzebujemy częstej gratyfikacji, zadowolenia, że różne rzeczy się wykonało, to podświadomie te rzeczy wielkie odkładamy. Bo przecież tego nigdy się nie skończy. Tak, w zupełności się z tym zgadzam. Rzeczy duże, długoterminowe stają nam w gardle. Naprawdę trudno je ugryźć, a połknąć nie sposób.
Ale myślę sobie, że każdy z nas robi mnóstwo takich długoterminowych rzeczy, tylko w ogóle tego nie zauważa.
Na przykład wychowuje dziecko.
Spłaca trzydziestoletni kredyt.
Czyta bardzo grube książki.
Są tacy, co nawet je piszą.
Mam dwie metody na rzeczy żmudne i długoterminowe.
Jedna to dzielenie je na części i traktowanie jako mniejsze paczki. Na przykład większość książek tak napisałam. Paczka to powiedzmy dziesięć stron. Dwieście pięćdziesiąt stron to dwadzieścia pięć paczek. Działa.
Druga metoda to jednak (ach, trudno to przyznać) określanie paczek za pomocą czasu. Trudno to przyznać, bo przecież cały czas mówię, żeby tak nie robić. Ale są rzeczy, przy których nie ma innej możliwości.
Na przykład zawsze się staram przez godzinę rano czytać przy kawie.
Na przykład zawsze w soboty idę rano pisać do Krawca – niekoniecznie powieść. Opowiadania, wiersze, na co mam ochotę. Zakładam, że rano w  soboty poświęcam cztery godziny na pracę twórczą, a jeśli w sobotę z jakiegoś powodu nie mogę, to w niedzielę.
Na przykład raz w tygodniu chodzę malować do pracowni i spędzam tam popołudnie.
Rezerwacja
Oczywiście, jedno z drugim się nie kłóci, ale są takie rzeczy, gdzie trudno określić, co dokładnie zostanie zrobione (a czasem to nie jest takie istotne) , a jednak trzeba chociaż zacząć je robić. Na te rzeczy dobra jest rezerwacja czasu.
To naturalne u matek: rezerwujemy przecież czas dla dzieci. Nie myślimy o tym jako dziele wychowania pociętym na kawałki, ale w gruncie rzeczy tak jest.
Jeśli chcesz zacząć pisać, malować, fotografować, i ciągle chcesz i ciągle nie wychodzi, zarezerwuj na to czas. Tak jak na siłownię, albo lekcje języka. Potem przyjdzie pora na paczki.
Najważniejsze pytanie: dlaczego na niektóre rzeczy trudno nam rezerwować czas? Zwykle wiąże się to niestety z krytykiem wewnętrznym, który mówi nam, że nie mamy do tego prawa.
Bo tak: jak zapisujesz się dwa razy w tygodniu na aerobik (razem z dojazdem dwa razy po dwie godziny) to każdy to rozumie. Albo na francuski. Każdy to rozumie. Albo bierzesz dodatkową pracę. Każdy to rozumie. Ale powiedz swojej rodzinie, że zamierzasz na przykład więcej czytać i chcesz czytać uważnie dwa razy w tygodniu po dwie godziny i prosisz, żeby ci nikt nie przeszkadzał. Nikt nie rozumie, możesz przecież czytać w autobusie.
Albo, że chcesz napisać powieść. A co ty, pisarka jesteś? Nikt nie rozumie. Musisz buntować się strasznie. Możesz wychodzić do kawiarni. To jest rezerwacja czasu na pisanie czy czytanie. I nikt ci nie będzie głowy zawracać… Ale w końcu się przyzwyczają. Łatwiej wytłumaczyć zorganizowane zajęcia. Trudniej, że sam/sama sobie je organizujesz. Ale trudniej nie znaczy, że to niemożliwe…
A teraz zarezerwowałam sobie sześć dni na odpoczynek. Do usłyszenia!



Comments

  1. Matko, ostatni fragment jest okropnie prawdziwy! Nie warto poddawać się zniechęcaniu, nigdy. A swoją drogą, jaką świętością się stają te wyjścia w samotności... :)

    ReplyDelete
  2. Wielką świętością! Wiesz, że nawet kiedy człowiekowi niby nikt nie broni robić czegoś w domu, to i tak stają się świętością :-) Jutro oczywiście ruszam rano do Krawca, to moja świętość. Moja rezerwacja na to co ważne. Pozdrowienia!

    ReplyDelete

Post a Comment

Popular posts from this blog

CHCENIE SIĘ

Wielkie upodlenie albo katharsis

Czego nauczyła mnie Pina