Ile to będzie kosztowało?



Dyskutowałam wczoraj żarliwie w pracowni z Jurkiem Dołżykiem, który podobnie jak ja ma całe mnóstwo różnych zainteresowań, między innymi maluje i tańczy tango, o pojęciu ceny, jaką za różne rzeczy musimy zapłacić. Co prawda w wielu aspektach nie zgadzaliśmy się zupełnie, ale pojęcie ceny wydało mi się ciekawe, na tyle ciekawe, żeby je poruszyć na tym blogu.  
Oczywiście nie chodzi mi o to, żebyśmy oszczędzali, czy coś takiego, o tym jest mnóstwo innych blogów, niektóre nawet czytam, choć oszczędzać na razie się nie nauczyłam i jestem ostatnią osobą, która mogłaby tego uczyć innych. Dotyczy to oczywiście planowania życia i kariery, jakkolwiek ją rozumiemy, a zapewne dotyczy też stosunków międzyludzkich. Ostatnio w IR rozmawialiśmy o tym, jak negatywne konotacje ma w języku polskim wyraz kariera. No bo taki karierowicz na przykład to raczej niefajny gość. A jak ktoś już wybrał karierę, na przykład zamiast opiekowania się dziećmi, to już w ogóle fuj. W języku angielskim na przykład career to coś zupełnie neutralnego, a nawet pozytywnego, ale nie u nas. U nas sukces osiąga się przypadkiem, nie należy się nim chwalić, a już planowanie własnej kariery brzmi jakby ktoś zadzierał nosa. Dlatego ludzie często niewiele planują, raczej dają się nieść, dokąd wiatr dziejów poniesie.
To była dygresja, ale pozorna, bo cena właśnie tego dotyczy: planowania kariery, czy ścieżki zawodowej lub życiowej, zwał jak zwał. Przy takim planowaniu zawsze powinniśmy wziąć pod uwagę właśnie cenę, tak samo jak bierzemy ją pod uwagę miotając się wśród produktów w Biedronce.
Bo przecież za wszystko co robimy, musimy zapłacić. Zabrzmiało strasznie, prawda? Negatywnie bardzo. I już widzę głosy oburzenia, że wcale nie, wcale nie musimy płacić, że przecież to, co robimy nas wzbogaca! No jasne. Nasyca nas tak samo jak batonik za złoty pięćdziesiąt, też przecież za darmo nie był.
No dobrze: powiedzmy, że chcesz napisać powieść. Jak będzie cena? Głupie pytanie?
Ceną jest przede wszystkim czas. To jedyna waluta, jaką ma każdy i całkiem oczywista rzecz. Czas poświęcony na pisanie. Dla mnie (mówię tu o książkach dla młodzieży) to było zawsze około godziny poświęcone na jedną stronę maszynopisu. Moja ostatnia książka, która niedługo się ukaże, ma tych stron 350. To jest 350 godzin. Bardzo dużo. Dochodzi do tego research, redakcja, poprawki, może nawet dodatkowe 100 godzin poświęconych dodatkowo na tę książkę. 450 godzin. To prawie tak, jakby pracować przez trzy miesiące na etacie, prawda? A co, jeśli już mamy etat z pisaniem niezwiązany i gdzieś te godziny musimy ‘upakować’? Żeby napisać taką książkę w pół roku, musimy znaleźć powiedzmy 75 godzin w miesiącu, żeby ją pisać. Tak robię. Jaka jest cena? Zajęte weekendy, czasem rezygnacja ze spotkań, czasem ogromne przepracowanie, bolące oczy, bolący mózg, bolący tyłek. Teraz, kiedy już wiem, jaka jest cena i podejmuję się takiego zadania, od razu na tę cenę się godzę.
Ceną jest też zaangażowanie. Poświęcamy nie tylko czas, ale myśli, energię, która skupia się na tym, a nie na innym projekcie. Nie da się naprawdę i w pełni zrobić wszystkiego (choć trochę szkoda). Trzeba zrobić sobie przestrzeń na to, do czego naprawdę dążymy. Bo tylko przy dużym zaangażowaniu coś pięknego może z tego wyniknąć.
Ceną mogą być też pieniądze. Na przykład, przy pisaniu powieści może będziemy musieli zrezygnować z jakiejś dodatkowej pracy zarobkowej, która spłaciłaby nam Visę. Za lekcje malowania czy gry na gitarze trzeba zapłacić. Jeżeli tak jak ja pracujecie jako freelancer, może się tak zdarzyć, że po prostu mniej zarobicie, bo zajmujecie się czymś, co być może wcale nie przyniesie dochodu, a jeśli, to w jakiejś bardzo oddalonej przyszłości. To trochę tak jak czekać na paczkę z Ali Express. Gwarantowane 60 dni? Hm, słyszałam taką historię, że dziewczyna zamówiła z Ali Express suknię ślubną trzy miesiące przed ślubem i ona nie dotarła na czas – w przeddzień ślubu miotała się w amoku po Nadarzynach czy innych halach mody, żeby w ogóle w czymś na tym ślubie wystąpić… Cóż, pisanie powieści trochę mi to przypomina, bo korzyści są bardzo, bardzo odległe… A może ta przesyłka w ogóle nigdy nie przyjdzie…
Ceną może być też oczywiście pogorszenie się naszych stosunków z innymi ludźmi. Bo nie przychodzimy na spotkania, bo nie mamy czasu na rozmowy. Albo mamy kłopot ze znalezieniem sobie partnera, bo skoro ciągle nie mamy czasu??? Nawet Tinder jest czasochłonny… A jeśli mamy partnera, to może się obrazić, że niedopieszczony. A dom może leżeć odłogiem, razem ze stertami prania i naczyń w zlewie.
Coś za coś. To ostatnia rzecz. Bo czasem, a właściwie prawie zawsze (i w tym nie zgadzaliśmy się z moim przyjacielem), następuje jednak pewnego rodzaju barter. Jak to, to nie tamto. A przynajmniej nie tamto w takiej skali jak wcześniej. Jeżeli człowiek jest zajęty 24/7 i chce napisać powieść, to gdzieś musi zrobić na nią przestrzeń. Oczywiście najpierw będę namawiać was na nieoglądanie telewizji, nieoglądanie seriali (a przynajmniej czterech odcinków pod rząd), nieczytanie książek, które na to nie zasługują, niespotykanie się z ludźmi, którzy tak naprawdę was nie interesują, zatrudnienie pani do sprzątania, jeśli was stać, jednym słowem wyeliminowanie z życia niepotrzebnych chwastów. Ale co jeśli tych chwastów już nie ma? Bo bywa i tak. I co jeśli musicie spać osiem godzin, bo inaczej umieracie (jak ja)? Bywało, że postanawiałam nie wychodzić nigdzie i z nikim się nie spotykać przez cały tydzień i cały ten czas poświęcić książce. Bywało, że poświęcałam jedną książkę kosztem drugiej. Że zamiast po prostu pojechać na urlop, jechałam, żeby pisać. Wiele rzeczy w życiu przestałam robić, z jakimś żalem, ale żeby zwolnić przestrzeń. Przestałam ćwiczyć jogę w weekendy, bo najlepiej zawsze pisało mi się w sobotę i niedzielę od rana do czternastej, a co drugi weekend miałam studia. Musiałam coś odrzucić. A najmocniejszy przykład: zrezygnowałam z doktoratu, żeby napisać pierwszą książkę. Uważam, że to było naprawdę odważne, bo przecież nawet nie wiedziałam, czy ktoś ją wyda.
I teraz: czy to jest smutne? Bo może się wydawać, ach, ta ciągła utrata! Jeśli się traci, rezygnuje świadomie, to nigdy nie będzie smutne. Zresztą, takie decyzje nie są przecież nieodwołalne, to nie ucięcie sobie nogi! No i jest jeszcze coś. Wiele badań socjologicznych pokazuje, że ludzie bardziej sobie cenią to, za co musieli zapłacić. Ten mechanizm działa również tutaj. Jeśli zapłaciłam za lekcje gitary, raz w tygodniu, przychodzę przygotowana, ćwiczę w domu. Przecież zapłaciłam. Jeśli proszę kogoś, żeby coś mi pokazał na gitarze, kilka chwytów, robi się to niezobowiązujące. Założę się, że może pójdę raz i drugi, a może to się rozpłynie w powietrzu.
Jeśli sobie powiem, och, może coś napiszę i usiądę sobie kilka razy w miesiącu, żeby coś tam napisać, to raczej książki z tego nie będzie. Ale jeśli podejmę decyzję, że będę pisać teraz powieść życia, poświęcę za to przez pół roku na przykład niedzielne wypady do lasu i zapłacę na przykład gosposi i na przykład nie pojadę na egzotyczne wakacje, bo w tej sytuacji nie mogę pracować już 200 godzin w miesiącu tylko 120, to jest to cena. I samonapędzająca się machina zaangażowania. Bo jeśli w coś się mocno angażujemy i coś poświęcamy, to zaangażowanie będzie wzrastać, a nie maleć. Chodzi tu oczywiście o już zapłaconą cenę, która nie pozwala nam zrezygnować z projektu.
Wyobraźcie sobie taką sytuację (trochę bzdurna, ale co tam). Kupujecie bilet na koncert ulubionego zespołu. Tydzień przed koncertem dowiadujecie się, że nie odbędzie się on jednak w Warszawie, tylko w Krakowie. Oczywiście gwarantowany jest zwrot biletów, jeśli dla kogoś to problem. Gdybyś od początku wiedział, że koncert jest w Krakowie, może uznałbyś, że koszt jest za duży, bo jeszcze trzeba kupić bilety na pociąg! Decydujesz się pojechać. Jedziesz do Krakowa. Na miejscu okazuje się, że koncert przesunięty został o godzinę z przyczyn technicznych, w związku z tym nie zdążysz na pociąg powrotny! Musisz jeszcze zapłacić za hotel! Ale nadal możesz zwrócić bilety. Myślę, że wiele osób ich nie zwróci! Tyle już przecież zainwestowali! W sumie koncert będzie cię kosztował nie 100 tylko 400 czy 500, ale wrócić z Krakowa i zapłacić powiedzmy 200 za samą podróż w ogóle wydaje ci się bez sensu. Zostajesz.
Podobny mechanizm można zaobserwować w wielkich kolejkach. Na przykład stoisz, żeby wejść do jakiejś powiedzmy katedry. I tak: jeśli stoisz dziesięć minut i orientujesz się, że to potrwa jeszcze trzy godziny, możesz odejść. Ale jeśli już stoisz godzinę? Czy łatwo odejdziesz z kolejki nawet jeśli ci zimno, głodno i nudno? Każdy ma chyba swoją granicę, taką barierę za którą jest już trudno zrezygnować. Już zapłaconą cenę. Dlatego naprawdę najważniejsze jest to, żeby to nie było za darmo. Bo to sprawia, że się nie wycofasz, a przynajmniej jest mniejsze prawdopodobieństwo, że odpuścisz.
Czy to znaczy, że nigdy nie należy odpuszczać? Oczywiście, że nie. Przecież pisałam doktorat przez pięć lat i zrezygnowałam i jak sądzę, na dobre mi to wyszło. Nie chodziło mi o to, co robić należy, a co nie, tylko z jakimi mechanizmami psychologicznymi mamy do czynienia i jak je wykorzystać, żeby te różne piękne plany, które przecież wszyscy mamy, nie skończyły się na niczym.
Podsumowując ten długi wpis: jeśli bardzo czegoś chcesz, zapłać za to. Czasem, zaangażowaniem, pieniędzmi. Nie mów: och, zobaczę, jak to pójdzie, może coś z tego wyjdzie. Szanuj siebie.



Comments

Popular posts from this blog

CHCENIE SIĘ

Wielkie upodlenie albo katharsis

Czego nauczyła mnie Pina